Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner lewy opp

Informator 2024

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Rozgrzewka skipperów

Na wstępie chcę zaznaczyć, iż relacja niniejsza nie została napisana przez naszego etatowego kronikarza Mariusza, gdyż został on zaraz po powrocie z naszego rejsu wciągnięty w tryby sesji egzaminacyjnej i nie wiadomo kiedy zostanie z tych trybów wypuszczony i czy w ogóle. Poniższe zdania zostały więc w zastępstwie skreślone przez moją skromną, niżej podpisaną osobę. Proszę wybaczyć braki...

Załoga

Skipper Zbyszek Mitręga   

I oficer Kuba Stęchły

II oficer Bartek Bekiersz

Mechanik Mariusz Malik

Nawigator Roman Witek

Jak widać z powyższego zestawienia obyliśmy się bez szeregowych członków załogi... no ale w końcu nie popłynęli amatorzy, nie?

Jacht - oczywiście nasza ukochana ośrodkowa Weneda

W drogę wyruszyliśmy w środę 25 maja, prosto z Poraja. Dzięki nieskończonej dobroci Marka Paska mogliśmy w podróż wyruszyć wygodnym Fordem Transitem, co zaoszczędziło nam uroków podróży przy pomocy środków masowego rażenia PKP. Busik został szybko i sprawnie zapakowany, po czym spokojnie obejrzeliśmy pierwszą połowę meczu finałowego Ligi Mistrzów - Milan - Liverpool. Ponieważ po pierwszej połowie było 3:0 dla Milanu, nie spodziewając się cudu wyruszyliśmy w podróż nie czekając na II połowę spotkania. W drodze okazało się że nie doceniliśmy troszkę chłopców z Liverpoolu i naszego dzielnego Dudka, tak więc po drodze zatrzymaliśmy się na moment w przydrożnym barze gdzie wypiliśmy wstrętną kawę i obejrzeliśmy konkurs rzutów karnych. Wzmocnieni mentalnie postawą naszego rodaka ruszyliśmy w dalszą drogę, która upłynęła wyjątkowo spokojnie (dla niezorientowanych - Liverpool wygrał w karnych).

Czwartek 26 maja

Wczesnym rankiem dotarliśmy do mariny Gocław, gdzie natychmiast przystąpiliśmy do przygotowywania jachtu. Założona została nowa linka do odstawiania silnika, wyczyszczono cały jacht, ze szczególnym uwzględnieniem laminatu w nawigacyjnej (z czego były te plamy??). Zaształowano jedzonko, wlano paliwo. W dzienniku jachtowym pojawił się zaskakujący wpis skippera o zakazie spożywania napojów alkoholowych na 8 godzin przez planowanym wyjściem w morze - zupełnie zbędna ostrożność przy naszej załodze, no ale strzeżonego... Po uporaniu się z przygotowaniem jachtu nastąpiła mała sesja manewrowa na silniku w basenie mariny, po czym wyruszyliśmy na obiad do centrum Szczecina - oczywiście jachtem. Po pysznym obiadku popłynęliśmy dalej, eksplorować zakamarki systemu kanałów na Odrze. Przeszliśmy przez Dąbie, wykonując skomplikowany slalom między gęsto rozstawionymi sieciami a następnie głównym torem, przez zalew Szczeciński udaliśmy się do Świnoujścia.

Piątek 27 maja

Ok. godziny 2.00 w nocy zacumowaliśmy w marinie w Świnoujściu. Zaraz za nami do portu wszedł jacht "Karolka" wracający z rejsu dookoła świata. Ciekawe spotkanie... Położyliśmy się na kilka godzin. Rano kolejne sprzątanie jachtu, szorowanie teaku w kokpicie, za które wziął się sam skipper, czyszczenie tabliczek mosiężnych. Robimy ostatnie zakupy w mieście - świeże owoce, warzywa, trochę drobiazgów, m.in. pielucha w charakterze ściereczki do kambuza - w misie, bardzo atrakcyjna, sprawdziła się. Kupujemy też parę metrów liny i juzingu na nowe krawaty do odbijaczy. Na obiad udajemy się do pizzerii mieszczącej się przy nabrzeżu dla promów. To ostatni posiłek po którym nie trzeba zmywać na najbliższy tydzień. Doceniamy ten fakt. Wczesnym popołudniem wyruszamy w drogę do Stralsundu, po drodze dokonując odprawy celno - paszportowej. Od dnia przyjazdu do Szczecina nęka nas upał, dziś jest nie inaczej. Spokojnie żeglujemy sobie w kierunku Stralsundu, przy pięknej pogodzie i słabym wiaterku. Genua radzi sobie całkiem nieźle... Pod wieczór docieramy w rejon wąskiego wejścia do zalewu Greifswaldzkiego, przez które przechodzimy przy pomocy nabieżników które wesoło do nas pobłyskują. Z pewnością była to pouczająca lekcja nawigacji dla niektórych z nas...

Sobota 28 maja

Ok. godziny 4.00 rano docieramy do mostu zwodzonego który złośliwe zagradza nam wejście do mariny w Stralsundzie. Dokładnie o 5.20 zostaje on jednak podniesiony i spokojnie stajemy w marinie. Pora jest wczesna, załoga nieco niewyspana, jednak po rozmowie ze skipperem okazuje się, że do wyjścia mamy te 8 godzin z małym kawałkiem i postanawiamy to wykorzystać naruszając nasz skromny zapas piwa. Parę godzin snu, małe porządki (kolejne...) na jachcie i krótkie zwiedzanie Stralsundu we wściekłym upale, na deser fischbrotchen z matjasem (pycha!) i w drogę do Travemunde. W nocy męczymy się nieco w rejonie Darser Ort ze względu na przeciwny wiatr.

Niedziela 29 maja

Cały dzień upływa nam na żegludze do Travemunde, gdzie ostatecznie docieramy na 21.00. Po drodze dowiadujemy się co skipper myśli o termosach ("wynalazek k... i szatana") oraz o terkoczącym nieco łożysku w generatorze wiatrowym ("ostatnia zemsta Burkharda na mojej osobie"), co wprawia nas w doskonały nastrój. Ogólnie atmosfera jest żeglarska. Żeglarski charakter ma tez kolacja.

Poniedziałek 30 maja

Pogoda ostatecznie się zepsuła. Leje. W celu ukrycia się przed postępującym ciepłym frontem udajemy się do Lubeki. Zwiedzanie Lubeki w deszczu, ale mimo to stare miasto robi wrażenie. Eksplorujemy lokalne knajpki, zarówno z kebabem, jak i z piwem - odnajdujemy knajpkę gdzie siadywał Gunter Grass, zapewne w podobnym celu co my. Pogoda licha, zjadamy na jachcie kolejną żeglarską kolację i idziemy spokojnie spać.

Wtorek 31 maja

Rano udajemy się z powrotem do Travemunde, z ambitnymi planami dalszej żeglugi na zachód. W Travemunde robimy postój w celu zatankowania wody oraz odwiedzenia sanitariatów, z Miśkiem udajemy się też na małe zakupy. Ostatecznie plany jednak zostają zmienione - zostajemy w Travemunde do jutra. Okazało się że chłodny front, który w pościgu za frontem ciepłym przesuwa się właśnie nad nami jest zbyt wietrzny i wobec prognoz podmuchów o sile 9 B decyzję o pozostaniu w porcie przyjmujemy bez specjalnego żalu. Za to mamy czas obejrzeć sobie piękny 4 masztowy bark "Passat" oraz po raz kolejny zjeść fischbrotchen, no a wieczorem żeglarską kolację. Oglądamy też popisy niemieckich żeglarzy podczas podejścia do kei przy stosunkowo silnym wietrze, uwieczniając dla potomnych nowy sposób wiązania węzła knagowego... Zaskakują nas też rzuceniem kotwicy z dziobu, już po bezpiecznym ustawieniu się na 4 cumach, szczególnie ze względu na fakt iż dziób jest ciasno przycumowany do kei...

Środa 1 czerwca

Dziś dzień dziecka, jednak nie dla nas. Wychodzimy w morze i przy pięknym wiaterku zmierzamy w kierunku Darser Ort. Jacht w baksztagu robi ładny wynik - w 10 godzin przepływamy ponad 60 Mm, pod wieczór wchodzimy na postój do malutkiej przystani na Darser Ort. Baksztagowa żegluga na sporej falce nieco nas zmęczyła, więc z apetytem zjadamy żeglarską (kolejną...) kolację.

Czwartek 2 czerwca

Noc w porciku była bardzo spokojna, więc budzimy się rankiem wyspani i pełni energii. Szybko ruszamy w drogę, przy sprzyjającym wietrze zmierzamy do Stralsundu. Plan powrotu przez Arkonę został porzucony ze względu na zapowiedzi wiatru z SE, co mogłoby uczynić żeglugę do Świnoujścia męczącą, a my w końcu jesteśmy tu dla przyjemności, nie? Załoga plan odwiedzenia Stralsundu z jego pysznymi fischbrotchen przyjęła z entuzjazmem. Wczesnym popołudniem docieramy do Stralsundu, i do otwarcia mostu zagradzającego nam dalszą drogę mamy jeszcze troszkę czasu, akurat tyle aby wziąć prysznic i biegiem popędzić po fischbrotchen, z matjasem. Następnie forsujemy most i zmierzamy przez zalew Greifswaldzki ku domkowi. Po drodze spotykamy kilka pięknych drewnianych łódek. Wyjście z zalewu przez serię nabieżników ma miejsce w nocy, we mgle, co daje dużo radości drugiej wachcie, ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero o 24:00 wychodząc na kolejną wachtę.

Piątek 3 czerwca

Z Kubą przy sympatycznym wiaterku pędzimy ku Polsce, po drodze mijając kilka podstępnie rozstawionych sieci, których oznakowanie wyłania się z mroku dopiero w ostatniej chwili. Ok. godziny 5:00 mijamy główki portu, odwiedzamy panów pograniczników i na pyszne śniadanko z pysznymi, świeżutkimi bułkami zatrzymujemy się w Świnoujściu. Potem jeszcze tylko kilka godzin do Szczecina przy stale poprawiającej się pogodzie i Weneda cumuje w marinie Gocław. I już, po rejsie. Tak szybko zleciało... No ale nie czas na sentymenty, jacht trzeba było porządnie wyczyścić, graty przesuszyć, poskładać porządnie żagle etc. Uporaliśmy się szczęśliwie z tym przed nocą, co dało nam szansę odpocząć przed kolacją kapitańską. Kolacja kapitańska upłynęła nam w sympatycznej, żeglarskiej atmosferze. Odwiedził nas też pewien Bardzo Doświadczony Kapitan, który opowiedział nam jak to dobrze że polskie przepisy dotyczące wyposażenia jachtów morskich są tak restrykcyjne, przekonując nas zupełnie o słuszności swoich racji. A może ja już nie pamiętam dokładnie jak to było... Może było na odwrót... Nie ważne. W każdym razie usnęliśmy snem sprawiedliwych.

Sobota 4 czerwca

Rankiem nastąpiło ostateczne spakowanie gratów osobistych, opuściliśmy jacht, nastąpiła wymiana załogi a my ruszyliśmy busem w podróż do domu. I tak to się wszystko skończyło.

Jak się przekonałem, Bałtyk wiosną to nie Adriatyk czy Egejskie latem. 8,90 metra pokładu to nie 11 metrów. Bez rolerfoka też da się pływać, a co więcej, daje to dużo frajdy. O skipperze, w związku z często powtarzającymi się pytaniami, nie napiszę nic, bo potem będzie że się podlizuję. Popłyńcie sami i się przekonajcie. Warto.

Zobacz galerię