Harcerski Ośrodek Wodny Harcerski Ośrodek Wodny

baner lewy opp

Informator 2024

baner lewy treminy egzaminow

baner lewy egzamin

Tradycyjna rzeźnia,

Na wstępie przedstawmy skład naszej wyprawy. Jako skipper – Grześ „Tradycyjna Rzeźnia" Dronka (kpt. jcht.). I oficer – Kuba Stęchły, II oficer – Marta Kozdraś, załoga – Romek Witek (autor niniejszej relacji) – cała trójka ze stopniem sternika jachtowego. Wszystkie w/w osoby są czynnymi instruktorami HOW Poraj, ze stopniem Instruktora Żeglarstwa PZŻ (z wyjątkiem Kuby – MIŻ PZŻ)

Jacht – nasza ukochana ośrodkowa Weneda, dla osób z zewnątrz – Teliga 89 czyli slup bermudzki, dł. 8,90m.

Jak się okazało, 4 osoby to skład w sam raz na taki długi rejs – dzięki temu dziobówka mogła spełniać w trakcie przelotów (a ten rejs to głównie przeloty...) rolę magazynu o ogólnym przeznaczeniu. W 5 osób byłoby już odrobinkę ciasnawo – ale za to z drugiej strony skipper by pospał więcej. No, ale do rzeczy.

Nasza wyprawa rozpoczęła się wieczorem w piątek 9 czerwca, na lotnisku w Pyrzowicach, skąd w strugach deszczu odlecieliśmy do Sztokholmu. Wraz z nami poleciała też Iza (prywatnie moja żona) oraz Gosia – prywatnie dziewczyna Kuby. Wybrały się z nami, aby się upewnić, że rzeczywiście płyniemy na rejs i pomachać nam z kei. Ponadto, ponieważ wracały już w niedzielę z powrotem do Polski, ich plecaki posłużyły nam do przewiezienia części jedzenia, która nie zmieściła się do naszych plecaków. Jako że leciały do Sztokholmu na 48 godzin, to każdej z nich po zabraniu niezbędnych drobiazgów zostało wolnych ok. 5 z 30 kg możliwych do zabrania do samolotu, co wykorzystaliśmy w sposób powyżej opisany. Szczęśliwie zdecydowaną większość jedzenia zabrała nam ze sobą załoga Pawła, która doprowadziła jacht do Sztokholmu ze Szczecina via Kemi. Po zaskakująco spokojnym locie wylądowaliśmy na lotnisku Skavsta, położonym ok. 100 km od Sztokholmu (uroki tanich linii...). Przechodząc do sali odpraw, przez szybę dzielącą nas od sali dla oczekujących na wylot dostrzegliśmy 3 brodatych, zmęczonych mężczyzn, którzy zapewne wzbudzili już wcześniej swym wyglądem zainteresowanie ochrony lotniska, machających do nas przyjaźnie, z czego wnieśliśmy, że nas znają. Po chwili zastanowienia doszliśmy do wniosku, że musi być to Paweł i jego załoga. Więc tak się wygląda po 4 tygodniach w morzu... Z lotniska autobus zabrał nas do centrum Sztokholmu, skąd z kolei autobusem miejskim dotarliśmy w pobliże mariny. Na jacht dotarliśmy ok. godziny 0100, ale wciąż było jeszcze dość jasno – tak nam się w każdym razie wydawało. Jak się później okazało, była to najciemniejsza z nocy w ciągu najbliższych 2 tygodni.

Fani piłki nożnej wiedzą zapewne, że właśnie w tym dniu nasza dzielna reprezentacja rozegrała swój pierwszy mecz na Mistrzostwach Świata w piłce nożnej z Ekwadorem. Na szczęście nie mogłem tego oglądać, gdyż mecz odbył się, gdy my byliśmy w powietrzu. Po wylądowaniu z SMS-ów dowiedziałem się o wyniku, który przesądzał, iż z grupy nie wyjdziemy (porażka 0:2). To złagodziło mój żal, iż nie obejrzę większości spotkań z tych mistrzostw. Bałem się, że będzie powtórka 1974 r. i do końca życia będę się zastanawiał – czy lepiej było popłynąć do Kemi czy obejrzeć sukces naszej reprezentacji. Taki naiwny byłem. Po lądowaniu już wiedziałem – warto było płynąć.

10.06

Sobotę spędziliśmy zwiedzając Sztokholm, m.in. obejrzeliśmy muzeum Vasa – po prostu zapiera dech w piersiach. Dla niezorientowanych – Szwedzi w połowie XVI w. zbudowali wielki galeon wojenny, który po zwodowaniu niemal od razu zatonął.

W XX wieku udało się go wyłowić z wody i zamknąć w wielkiej hali muzeum. To trzeba koniecznie zobaczyć! Kuba z Gosią obejrzeli z kolei muzeum Nobla. Ogólne wnioski ze zwiedzania miasta – Sztokholm to piękne, zadbane i bogate miasto, z wysokimi, jak dla naszych możliwości, cenami, pełne uśmiechniętych Szwedów (w każdym razie dopóki nie zremisowali 0:0 z Trynidadem i Tobago – grali w tym dniu właśnie). Oprócz zwiedzania, zasztauowane zostało jedzenie, uzupełniliśmy zapasy wody słodkiej, zakupiliśmy zapas beznadziejnego słodkiego chleba tostowego, który wyglądał w sklepie na najtańszy z dostępnych, ale i tak cena przyprawiła II oficera o zawrót głowy. Zapakowaliśmy swoje graty do szafek i zostało tylko wziąć ostatni na jakiś czas prysznic, najeść się porządnie i wyspać. A, w marinie spotkaliśmy Lady B. Jedyny polski jacht oprócz naszej Wenedy.

11.06

Rano jemy syte śniadanie, żegnamy się z dziewczynami (tzn. Izą i Gosią, Marta jednak się nie rozmyśliłaJ). 0940 oddaliśmy cumy i wyruszyliśmy w Długą Drogę. Pogoda piękna, upał, sielanka, w szkierach Sztokholmu pełno motorówek korzystających z weekendu i pogody Szwedów. Po drodze zatrzymaliśmy się w Vaxholm w celu zatankowania paliwa, po bandyckich szwedzkich cenach. Rejs się jeszcze dobrze nie zaczął a nam w oczy zajrzało już widmo bankructwa... gdyby się miało okazać, że będziemy musieli dużo na silniku pływać. Na szczęście mieliśmy ze sobą Grzesia, więc liczyliśmy na to, że jak w innych jego rejsach silnik będzie robił głównie za balast. W ciągu dnia troszkę dmuchało, więc udało się już w szkierach przez jakiś czas płynąć tylko na żaglach. Wiało dość korzystnie, z sektora południowego. Gdybyśmy wtedy wiedzieli jak długo ta tendencja się utrzyma...

12.06

Przez cały dzień utrzymuje się piękna, bezchmurna pogoda, niestety wiaterek prawie nie wieje, ale jeśli już dmuchnie – to korzystnie, z sektora południowego. Wieczorem barometr jednak rusza pomału w dół i zaczyna wiać na tyle, że możemy już podziękować silnikowi. Bardzo nas to ucieszyło, a szczególnie II oficera. W „nocy" idziemy już na fokach 33 i 25 założonych na wytykach. Pięknie! W zasadzie już teraz nocy nie ma. Słońce wprawdzie zachodzi, jednak tylko na 2-3 godziny i jest na tyle jasno, że można by czytać książki w kokpicie całą dobę. Jakoś się zaczynamy do tego przyzwyczajać. Spada też temperatura – trzeba się przeprosić z polarami i kurtkami, czapkami itd.

13.06

Piękny dzień! Wiatr nadal S, systematycznie tężeje przez cały dzień, dochodząc do 6 B. Wspaniała baksztagowa żegluga, przy rozbudowującej się powoli fali. Niebo nadal bezchmurne, a barometr powoli spada. Mamy świetny przebieg dobowy – 135 Mm! Grześ, w którymś momencie, gdy już fala zrobiła się większa i część załogi zaczęła poruszać się dziwnie ostrożnie po jachcie, a pod pokład zaczął się powoli zakradać pewien nieład, stwierdził radośnie: „Zaczęła się Tradycyjna Rzeźnia", które to sformułowanie bardzo nam się spodobało i było wykorzystywane przy najróżniejszych okazjach przez cały rejs...

14.06

Dziś moje urodziny, ale nie świętujemy. Nie ma za bardzo warunków, może w Kemi? Nadal ładnie wieje, barometr sobie co godzinę spada o 1 hPa aż do 10 rano, kiedy to pomału zaczyna się chmurzyć, a ok. południa nawet przez moment kropi... za to barometr rusza w górę. W sumie w ciągu nieco ponad doby spadł o 21 hPa. Nie wiem, co to wszystko znaczy, ale sama obserwacja jest ciekawaJ. Wiatr skręca na W, siła 3-5. Przebieg dobowy nienajgorszy, 110 Mm. Nasi dziś grają z Niemcami, ale niestety nie udaje mi się złapać I programu PR na długich żeby się czegoś dowiedzieć, zasięgu komórki też nie mają. Żyję złudzeniami.

Nastroje w załodze dobre, choć ja i Marta odczuwamy nieco skutki choroby morskiej, obywa się jednak bez sensacji. Po prostu wolniej schodzi ten paskudny słodki chleb...

15.06

Dziś wraca piękna, niemal bezchmurna pogoda, z wiaterkiem W, 4 B. Na horyzoncie wesoło dymią kominy Kemi. Więc jednak ten port istnieje... Podczas podejścia oglądamy sobie, jedyny ponoć, wycieczkowy lodołamacz na świecie, Sampo. Po 1300 cumujemy w marinie w Kemi. Zmęczeni i szczęśliwi. Od wyjścia ze Sztokholmu minęło 100 godzin, w czasie których przeżeglowaliśmy 468 Nm. Wynik który nas niezmiernie cieszy. Przystępujemy do sprzątania jachtu, a następnie długo oczekiwany moment – porządny, gorący prysznic. Skóra jest zdumiona, ale wyraźnie zadowolona. Szukamy też sauny. Jak się okazuje, jest jedna przy restauracji w marinie, ale nasz zapał znika gdy się dowiadujemy że kosztuje 100 E za seans i pierwszy wolny termin jest za 2 dni wieczorem. To nie może być prawda! Myśl o saunie podtrzymywała nas przy życiu przez całą Zatokę Botnicką! Nie poddajemy się z Kubą i jak się okazuje słusznie. Zaraz obok mariny znajdujemy duży, kryty basen, gdzie jest także sauna, a nawet dwie. Za jedyne 3 E od głowy spędzamy tam uroczą godzinę, nie wchodząc nawet do basenu. Zwiedzamy też Kemi – miłe miasteczko, w którym nic ciekawego nie ma, o ładnym, symetrycznym układzie ulic – „w kratkę", która nie pozwala zabłądzić. To pewnie zabezpieczenie przed zaginięciami w czasie trwającej tu z pół roku zimy, kiedy jest prawie cały czas ciemno... Wieczorem spotyka mnie wzruszająca niespodzianka – Marta przygotowała prawdziwy tort, z owocami, galaretką, bitą śmietaną i świeczkami. Prawdziwa uczta! Takich urodzin się nie spodziewałem... Noc jest zupełnie jasna. Słońce zaszło może na 1 godzinę. Trzeba się pilnować żeby się w tym nie pogubić, na szczęście jesteśmy tak zmęczeni, że śpimy bez problemów. Jutro jedziemy do Św. Mikołaja!

16.06

Rano jedziemy bardzo wygodnym pociągiem (Santa Claus Express) do Rovaniemi, skąd już tylko kawałek autobusem do siedziby Mikołaja oraz koła podbiegunowego. No i całej masy sklepów z lokalną cepelią. Odwiedzamy Św. Mikołaja całą załogą – w bardzo uprzejmej rozmowie obiecał nam, że wprawdzie nie może nam zagwarantować północnego wiatru na drogę powrotną, ale za to postara się przekonać renifera Rudiego, żeby przełożył planowane burze śnieżne o tydzień, aby dać nam czas oddalić się od Kemi. Rzeczywiście, burzy śnieżnych nie mieliśmy. Jak tu nie wierzyć w Św. Mikołaja? Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie (19 E sztuka!) i się żegnamy. Wypisujemy kartki, kupujemy trochę prezentów i w drogę do Kemi. Po powrocie do Kemi jeszcze tylko zakupy na drogę powrotną (masa chleba tostowego – wprawdzie słodkiego jak ten w Szwecji, ale za to nieco tańszego), ponownie seans w saunie, tankujemy paliwo (też wyraźnie tańsze niż w Szwecji), tankujemy wodę, odbieramy prognozę pogody – umiarkowanie optymistyczną (wprawdzie ma wiać, ale z sektora S) no i w końcu jemy porządną kolację. Ok. 2000 wychodzimy. Teraz to już z górki, 1000 Mm i Władkowo – prawie jak w domu...

17.06

Znowu w drodze. Wachta za wachtą, mila za milą... Wiatr początkowo nienajgorszy - W, ale w ciągu dnia przechodzi na SW do S, zgodnie z prognozą. Zaczyna się halsowanie. Coś nowego dla nas na tym rejsie, po raz pierwszy nie da się płynąć od razu tam gdzie chcemy. Jeszcze nie wiemy, że potrwa to aż do Władysławowa. Tysiąc mil bajdewindem, czyli „Tradycyjna Rzeźnia". Może to lepiej, że nie można zajrzeć w przyszłość. Dziś przeżeglowaliśmy tylko 91 Mm...

Ogólnie północna część zatoki Botnickiej to najzimniejszy obszar, po którym przyszło nam nawigować. Temperatura wody spadała momentami poniżej 1 C, powietrza – była dość stabilna, ok. 6 C, bez względu na porę dnia i nocy.

W połączeniu z wiatrem oznaczało to konieczność ciepłego ubierania się na wachty. W tym czasie mój strój na wachcie przedstawiał się następująco: bielizna, kalesony, spodnie z polaru, spodnie bawełniane dresowe, 2 pary ciepłych skarpet, 3 polary, na to wszystko pancerny sztormiak (jeszcze raz dzięki Paweł!). Strój dopełniały kalosze, ciepła czapka, 2 pary rękawic, kaptur. Operacja ubierania się na wachtę i później rozbierania się do spania wbrew pozorom nie była zbyt kłopotliwa – wystarczyło zdjąć sztormiaki, kalosze, rękawiczki i można się był zawijać w śpiwór. Reszta ciuchów była pod pokładem „akurat". Na szczęście tak grubo ubieraliśmy się tylko przez kilka dni, potem można było pomału likwidować kolejne warstwy.

Na porannej wachcie z Kubą widzieliśmy bardzo ładny miraż – początkowo nad horyzontem ukazał się nam zupełnie wyraźnie statek handlowy, płynący przeciwnym kursem, tyle że „do góry nogami" i w pewnej wysokości nad wodą. Po krótkim czasie pod nim wyłonił się zza horyzontu statek we właściwej pozycji, płynący po wodzie, po czym oba statki – ten prawdziwy, oraz podążające za nim, a raczej nad nim, jego odbicie, popłynęły spokojnie w swoją stronę zostawiając nas ze szczękami w kokpicie. Do tej pory tylko czytaliśmy o takich dziwach...

18.06

Barometr pomału spada, wiatr się ustalił – S do SW, ogólnie cały czas „w mordę". Mozolnie się halsujemy. Wieje nie za mocno, ok. 3 B. Dopiero w nocy tężeje, do 6 o północy, co zmusza nas do zarefowania grota i zmiany foka, w którymś momencie nawet na sztormowego.

19.06

Wiatr po nocnym zrywie słabnie do 4B i tak wieje konsekwentnie cały dzień. Po 3 dniach żeglugi jesteśmy nieco zmęczeni, a ponieważ przy tym wietrze nie ma szans jednym skokiem dostać się na wysokość Sztokholmu ze względu na ograniczone zapasy wody i chleba, zapada więc decyzja o wejściu do Ornskoldsvik (Szwecja). W marinie cumujemy tuż przed północą. Wreszcie spokojny sen...

20.06

Wstajemy po kilku godzinach snu, doprowadzamy jacht do porządku, siebie do porządku, zakupy (znowu ten chleb!!). W Ornskoldsvik jak się okazuje nie ma nic ciekawego, więc po porządnym posiłku wyruszamy w drogę bez specjalnego żalu. Nie muszę wspominać, że wieje S... Wieje co prawda słabo i z niekorzystnego kierunku, ale za to jest zimno i leje jak z cebra. Pięknie.

21.06

Cały dzień mozolnie się halsujemy, przy wietrze ok. 4-5 B, który w nocy słabnie do 2. Robi się znowu pochmurno.

22.06

Kolejny dzień halsowania. Wieje konsekwentnie z sektora S, zaczynamy tracić nadzieję na jakąś korzystną zmianę, prognozy są uparte. Po nocnym osłabnięciu wieje przez cały dzień 4 B, szkoda że z S... Trafiamy nad ranem na denerwującą mgłę, która na szczęście szybko przechodzi. Troszkę pada...

23.06

Dziś piękny dzień. Niemal bezchmurnie, wiatr 3-5, niestety S, ale jakoś się już przyzwyczajamy. Jesteśmy umówieni od kilku dni z Golą i chłopakami z HKŻ na dziś na spotkanie w Sandhamn, ale ze względu na przeciwne wiatry widzimy, że nie damy rady. Udaje się przełożyć miejsce spotkanie do Furusund – maleńkiej marinki niedaleko od wejścia do szkierów Sztokholmu. Docieramy tam parę minut po 1700, a zaraz po nas dociera też Gola z chłopakami. Cóż za miłe spotkanie! Oni właśnie wracają z tygodniowego rejsu po Alandach, bardzo zadowoleni i opaleni. Po powitaniu porządkujemy jacht, suszymy i składamy żagle. Potem korzystamy z uroków małej sauny, która znajduje się przy prysznicach. Co za radość! Wieczorem idziemy na jacht Goli z oficjalną wizytą. Spędzamy bardzo miły wieczór, który upływa nam na morskich opowieściach i przechwałkach, na kogo więcej ton wody itd., oraz na planowaniu przyszłych rejsów, początkowo w rejony Morza Jońskiego, ale pod koniec imprezy pada propozycja czarteru jachtu na Szpicbergenie, która zostaje przyjęta entuzjastycznie. Uznajemy wtedy zgodnie, że pora na nas i idziemy spać.

24.06

Rano żegnamy Golę, która wychodzi dość wcześnie. My jeszcze raz idziemy do sauny (ku zdumieniu Szwedów – jest 11 rano, piękna, upalna sobota). Po wizycie w najważniejszym wynalazku ludzkości, obok koła oraz Internetu, przygotowujemy się do wyjścia – tankujemy wodę oraz paliwo na pływającej stacji, przy której stoi dziś niekończąca się kolejka motorówek – Szwedzi masowo korzystają z pięknej pogody. Już po godzinie stania w tej kolejce udaje się zatankować i wreszcie, ok. 1300 ruszamy w drogę – następny postój planujemy wstępnie na Gotlandii, w Visby. Przez całe popołudnie płyniemy przez niezwykle malownicze szkiery, oczywiście na silniku, gdyż wiatr wieje tradycyjnie z S – SW, co przy naszym kursie czyni żagle bezużytecznymi w wąskich przejściach szkierowych. W którymś momencie podpływa do nas duża motorówka straży granicznej i odbywamy miłą pogawędkę z oficerem. Niby nic, ale zaraz obok niego na dziobie stał operator z kamerą, a dalej gość z mikrofonem na długim wysięgniku – nasz rozmowa została nagrana w jakimś bliżej nam nieznanym celu, ale ponieważ przepytujący oficer był wyraźnie stremowany doszliśmy do wniosku, że kręcą zapewne jakiś materiał dla telewizji. Jeśli ktoś na to trafi oglądając przypadkiem szwedzką telewizję, proszę dać znać J. Wreszcie przed północą wychodzimy na otwarte morze i bez żalu żegnamy się z motorkiem i rozpoczynamy halsowanie w kierunku Visby.

25.06

Przez cały dzień zmierzamy na południe, przy słabym wietrze z sektora południowego. Nic godnego uwagi się nie wydarzyło, poza świetnym wekiem na obiad. Przebyliśmy równo 100 Mm. Wieczorem wszystko wskazuje na to, iż nadciąga niż – halo wokół słońca, cirrusy, szprycbuda zachodzi rosą pod wieczór. Liczymy, wbrew prognozom, iż przyniesie on wreszcie zmianę kierunku wiatru... Jest to kolejny triumf nadziei nad doświadczeniem.

26.06

Nad ranem wchodzimy do Visby, w beznadziejnej pogodzie – zaczęło lać. Sprzątamy jacht, szybki prysznic i już ok. 0700 kładziemy się na kilka godzin snu. Około południa pogoda się poprawia i zwiedzamy urocze stare miasto, w koszmarnym upale. Znajdujemy duży supermarket gdzie robimy ostatnie, jak liczymy, zakupy w Szwecji, w szczególności dotyczy to pysznego słodkiego tostowego chleba. Udaje się nam też kupić słoiczek pesto oraz torebkę parmezanu – planujemy pyszny obiadek... Ale o tym za chwilę. Kupujemy ostatnie pamiątki, skarpetki kapitańskie dla skippera, wysyłamy ostatnie kartki i w drogę – wychodzimy ok. 1500. Po wyjściu z portu spotyka nas wielkie zaskoczenie – wiatr z baksztagu! Sternik początkowo zupełnie zdezorientowany próbował uparcie ostrzyć, ale już po godzinie się zaczęliśmy przyzwyczajać do korzystnego wiatru, po dwóch zdechło na jakąś godzinę, po czym wszystko wróciło do normy – zaczęło wiać S, więc zupełnie się uspokoiliśmy i zaczęliśmy się konsekwentnie halsować. Barometr systematycznie spadał, wiatr z E przeszedł na S i potem powoli na SW - wszystko to razem wzięte wskazywało na to, że właśnie mija nas niż. Front ciepły mieliśmy za sobą, teraz czekaliśmy na zimny podążający za nim niczym skutek za przyczyną. Wszystko się układało jak w podręczniku meteorologii Czajewskiego. A na obiad było spaghetti z sosem pesto, tuńczykiem i parmezanem – polecam! Wyjątkowo proste i pożywne - wymieszać wszystko razem i zjeść.

27.06

Kolejna doba zaczęła się wesoło - w nocy trafiliśmy na bardzo gęstą mgłę. Z Kubą zdecydowaliśmy się na ułatwienie zadania statkom pływającym w okolicy z zamiarem rozjechania nas i nadaliśmy na 16 kanale informację o naszej pozycji, kursie oraz prędkości. Ku naszemu zaskoczeniu odezwały się w odpowiedzi 2 statki i poradziły nam abyśmy nie zmieniali kursu – przechodziły gdzieś w pobliżu, ale w tej mgle nie było szans żeby je zobaczyć. W tym wszystkim zaskakujące było dla mnie także to, że mimo bardzo gęstej mgły (widoczność może z 30 metrów), wiał wiatr 3 do 4. Wcześnie słyszałem od kilku mądrych osób, że w zasadzie przy takiej mgle nie powinno wiać... W każdym razie dzięki temu, że wiało, liczyliśmy na to, że mgła zniknie tak nagle jak się pojawiła. Tak też się na szczęście stało. Mgłę spotkaliśmy jeszcze kilka razy, ale szczęśliwie za każdym razie dość szybko znikała (do godziny). Wreszcie ok. 0700 wyszliśmy z obszaru pokrytego mgłami i przy pięknym słońcu cały dzień szliśmy ostrym bajdewindem (zaskoczenie?) w kierunku Władysławowa. Wiatr systematycznie tężał, aż do 7 w podmuchach, kierunek ustalił się na SW, co wreszcie pozwoliło na żeglugę kursem na Władysławowo. Rozbudowała się sympatyczna fala, co dostarczyło emocji sternikowi i osobie usiłującej spać w nawietrznej koi. Barometr systematycznie, aczkolwiek powoli, szedł w górę, co odczytaliśmy jako znak, że niż mamy już za sobą. W ciągu dnia przeprowadzona została też narada co do dalszego kursu – tzn. czy już wracamy do Władkowa czy też jeszcze nie. Przy panujących warunkach okazało się, że nie mamy szans, ze względu na ograniczenia czasowe, odwiedzić już żadnego portu, więc do wyboru mamy poszwendać się bez celu po Bałtyku przez dobę i potem skierować się do Władkowa, bądź też od razu skierować się do Władkowa i być tam trochę wcześniej, niż to konieczne. Ostatecznie przyjęty zostaje wariant II, choć Grześ pytając nas o zdanie wyraźnie był rozczarowany, że nie mamy ochoty pokręcić się jeszcze trochę bez celu po morzu... Jak się jednak okazało, czasy, gdy ludzie byli ze stali a statki z drewna, minęły bezpowrotnie

27.06

Zbliżamy się wreszcie do Władysławowa. Wiatr odkręca nieco na W, dzięki czemu mamy nadal korzystny kurs, ale jednak zapowiada to też nieco emocji podczas ewentualnego wejścia do portu (wiatr W oznacza „prosto w mordę" w główkach). Grześ nas straszy, że jeśli wiatr stężeje przy kierunku W, będziemy musieli płynąć do Gdyni, bo do Władkowa nie wejdziemy. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i o 1540 cumujemy przy nabrzeżu dla jachtów w porcie rybackim we Władysławowie. Po kilku elementarnych obliczeniach I oficer informuje nas, że przebyliśmy ogółem 1435 Mm w ciągu 339 godzin żeglugi, z czego 42 godziny na silniku. 99 godzin spędziliśmy na postojach w portach. Od wyjścia ze Sztokholmu do wejścia do Władkowa spędziliśmy 339 godzin w morzu i 67 na postoju. I na tyle się właśnie czujemy. Takiego stosunku postojów do żeglugi Weneda jeszcze chyba nie miała.

W porcie zabieramy się natychmiast do porządków, szczególnie, że pogoda sprzyja suszeniu rzeczy – piękne słońce i wiatr. Wieczorem udajemy się na zasłużonego dorsza z frytkami, pangę z frytkami, halibuta z frytkami, mirunę z frytkami... Koniec z wekami!

28.06

Kończymy porządkować jacht. Jedziemy z Kubą do Gdyni na małe zakupy – po drodze straciliśmy bosak, na skutek nagłego przetarcia się krawata, którym był złapany do want, no i trzeba też przeszyć foka 33 i 25 – nie wytrzymały trudów rejsu i pojawiły się drobne rozdarcia. Wszystko to udaje się załatwić i już ok. 1800 jesteśmy z powrotem na jachcie, który ostatecznie do porządku doprowadzili pod naszą nieobecność Marta z Grzesiem. Żeby nam nie było smutno, zostawili nam do wyszorowania kingston oraz teak w kokpicie, za co oczywiście byliśmy im niezmiernie wdzięczni. I tak się ostatecznie zakończył nasz rejs – załoga wieczorem rozjechała się do domów, jedynie Marta została na jachcie, oczekując na kolejną załogę która przejmować miała po nas jacht. Na samo przejęcie wrócił też Grześ – sprawy osobiste zmusiły go do pokonania w ciągu 48 godzin 3 razy trasy Władkowo – Bytom.

Podsumowując – rejs spełnił wszystkie moje oczekiwania. Wiało niemal bez przerwy. Pływaliśmy w dość zróżnicowanych warunkach, udało się nie nadużywać silnika, choć czasem się nim podpieraliśmy, aby uzyskać korzystniejszy kurs przy halsowaniu. Sądzę, iż każdy z nas miał okazję nauczyć się czegoś nowego, podejrzewam, że nawet Grześ zdobył nowe doświadczenia. Udało nam się nie pokłócić, co uważam za sukces, zważywszy na czas, jaki musieliśmy spędzić w nie do końca normalnych warunkach, na dość małej powierzchni. Co więcej, ja polubiłem po tym rejsie członków naszej załogi jeszcze bardziej niż ich lubiłem przed rejsem. Z ciekawych obserwacji – udało nam się nie zapomnieć jak się mówi po polsku, a jak wiadomo, po dłuższym pobycie w morzu większość facetów redukuje słownictwo do 30-40 najważniejszych słów. Sądzę, że duża w tym zasługa Marty.

Rejs ten napełnił mnie też pewnym smutkiem – gdzie teraz? Oczywiście Bałtyk ma tyle portów, że na wiele lat żeglowania by jeszcze starczyło. Ale co gdy się chce popłynąć w długi rejs z jak najmniejszą ilością portów po drodze? Oczywiście przy założeniu, że trasa ma mieć jakiś sens – nie chodzi o pływanie dookoła Bornholmu przez 10 dni non-stop. Czekam na rozsądne propozycje. Ale coś mi mówi, że trzeba by jednak wyjść z Bałtyku. Może Lofoty?? To tylko trochę dalej na północ niż Kemi. Chyba mnie ponosi wyobraźnia. Ale Kemi też się kiedyś wydawało daleko...

Zobacz galerię